Letni Festiwal Jazzowy – relacja JazzForum

JazzForum nr 7-8, 2016 tekst: Bogdan Chmura

W tym roku letni Festiwal Jazzowy rozpoczął się już 7 czerwca. Jego XXI edycję zainaugurował koncert w radiu Kraków poświęcony pamięci Zbigniewa Seiferta- w 2016 mija 70. Rocznica urodzin genialnego artysty. Wieczór prowadziła Aneta Norek-Skrycka z Fundacji im. Seiferta, wśród publiczności znaleźli się przyjaciele muzyka, m.in. Antoni Krupa, basista z zespołu Zbyszka Jan Gonciarczyk oraz Małgorzata Seifert. Wprowadzeniem do koncertu był klip, w którym wybitni muzycy (m.in. Tomasz Stańko, Mark Feldman, Urszula Dudziak) opowiadali o Seifercie jako człowieku i artyście; znalazła się tam tez krótka rozmowa z naszym wiolinistą zarejestrowana podczas festiwalu w Lublanie w 1974.
Pierwszą część wieczoru wypełnił solowy recital Mateusza Smoczyńskiego, który wykonał własne kompozycje, tematy innych twórców, w tym Coltrane’a, oraz dwa utwory Seiferta. Wykorzystując procesory efektów i sekwencer, Smoczyński tworzył loopy rytmiczne, basowe (używał również skrzypiec barytonowych) i harmoniczne, które stawały się bazą do rozwijania żywiołowych improwizacji. Po przerwie zagrał Kwartet Bartosza Dworaka, zwycięzcy I Konkursu im. Seiferta.
Wieczór w Radiu Kraków zapoczątkował cykl Koncertów Specjalnych – w kolejnych tygodniach mogliśmy posłuchać Marcusa Stockhausena z Adzikiem Sendeckim, włoskiego zespołu Nuevo Tango Ensemble, laureatów konkursu im. Jarka Śmietany – Gabriela Niedzieli i Szymona Miki oraz intrygującego pianisty z Austrii Davida Helbocka.

Pojedynek Tytanów

Skrzypce zdominowały początek Festiwalu – 11 czerwca w Centrum Kongresowym ICE zagrali dwaj mistrzowie tego instrumentu – Adam Bałdych i wirtuoz z Węgier Roby Lakatos. Bałdych wystąpił ze swoim zespołem Imaginary Quartet (Paweł Tomaszewski, Michał Kapczuk, Paweł Dobrowolski), prezentując utwory z najnowszego albumu „Bridges” i krążka „Imaginary Room”. Rozpoczęli arcytematem lidera Polesie, który zabrzmiał nawet ciekawiej niż na płycie zarejestrowanej z Triem Helge Liena. Adam w swoich solówkach połączył fenomenalną technikę, liryzm, drapieżność oraz bogactwo brzmienia, artykulacji (flażolety, pizzicato) i szeroką skalę dynamiki. Jeszcze nie umilkły brawa, a na scenie pojawił się Roby Lakatos z dwójką Węgrów i muzykami polskimi: Szymonem Klimą – klarnet, Adamem Kowalewskim – kontrabas i Przemysławem Jaroszem – perkusja. Kalatos, w którego żyłach płynie romska krew, to jeden z czołowych skrzypków specjalizujący się w wykonywaniu fuzji gypsy jazzu, klasyki i swingu z elementami węgierskiej muzyki ludowej.
Odkryty niegdyś przez Yehudi Menuhina, szybko stał się gwiazdą sal koncertowych, grał z najlepszymi orkiestrami symfonicznymi i gigantami jazzu, takimi jak Herbie Hancock, Quincy Jones, czy Stephane Grapelli.
Podczas koncertu usłyszeliśmy m.in. Armando’s Rhumba Corei, polski szlagier Ta ostatnia niedziela, romans wszech czasów Oczy czarne, a na koniec słynnego Czardasza Vittoria Montiego. Lakatos błysnął bajeczną techniką, która często stawała się elementem pierwszoplanowym, i pięknym, nasyconym tonem, natomiast jego sposób improwizowania wywodził się z salonowej wirtuozerii XIX wieku, stylistyki Hot Club The France i ornamentyki charakterystycznej dla muzyki cygańskiej. Poza liderem świetnie spisywał się Szymon Klima i cymbalista Kalman Cseki.
Kulminacją koncertu był „pojedynek” skrzypków – wtedy to przekonaliśmy się jeszcze dobitniej, jak skrajnie różnymi osobowościami są obaj artyści. Bałdych to muzyk jazzowy par excellence, a przy tym nowoczesny, ekspresyjny, grający zadziornie, z ogniem, natomiast Lakatos jest artysta z trochę innej epoki – jego gra sprawiała wrażenie prostej i egzotycznej zarazem, niemniej, potrafiła wciągnąć i wzruszyć słuchaczy – doskonałe rzemiosło i wirtuozowski kunszt węgierskiego skrzypka okazały się ponadczasowe. Będąc świadkiem i samozwańczym „sędzią” tych zmagań, ogłosiłem remis – każdy z muzyków wypadł doskonale w swojej kategorii, trochę tak, jak niegdyś Paganini i Lipiński. Na bis usłyszeliśmy Cherokee, który „pogodził” obu mistrzów. Kapitalny pomysł na koncert, świetna muzyka i dużo dobrej zabawy.

Powrót króla

Aż 31 lat Gród Kraka musiał czekać na powrót Pata Metheny’ego – króla jazzowej gitary. Ostatnio gościł tu w 1985 i zagrał w dość zgrzebnej, nawet jak na tamte czasy, Hali Wisły – 26 czerwca wystąpił w Sali koncertowej Centrum Konferencyjnego ICE.
Koncert, po zapowiedzi dyrektora artystycznego festiwalu Witolda Wnuka, rozpoczął się od Into the Dream, wykonanego przez mistrza solo na 42-strunowej, czterogryfowej Picasso Guitar zbudowanej specjalnie dla niego przez kanadyjską lutniczkę Lindę Manzer. Ten częściowo improwizowany utwór nie tylko wprowadził słuchaczy w nastrój wieczoru, ale też ukazał gitarzystę jako jednego z czołowych wykonawców world music. Z jednego zestawu strun wydobywał dźwięki przypominające harfę, z innego – koto, zaś pomysłowe wykorzystanie różnych technik gry, skal i artykulacji pozwoliło mu zbudować klimat muzyki Dalekiego Wschodu.
Po chwili na scenę wbiegli pozostali muzycy Kwartetu: pochodząca z Malezji kontrabasistka i gitarzystka basowa Linda Oh, brytyjski pianista Gwilym Simcock oraz gwiazda pierwszej wielkości – perkusista i kompozytor Antonio Sanchez. Zespół wykonał utwory lidera (w semi-akustycznej wersji) pochodzące z różnych okresów jego działalności, m.in. So May It Secretly Begin, Have You Heard, Sirabhorn, unquity Road, Always & forever, Midwestern Nights Dream, The Red One (nagrany przed laty ze Scofieldem).
Metheny zaprezentował się przede wszystkim jako subtelny liryk i kolorysta – w jego grze było mniej wirtuozerii, a więcej ciepła, nostalgii i niuansów brzmieniowych. Koncentrował się głównie na melodyce, tworząc płynne, śpiewne linie, natomiast jego sola były wręcz wzorcowe, jeśli chodzi o budowanie formy i napięcia – zaczynał od pojedynczych motywów wywiedzionych z tematów, kończył nakładającymi się na siebie kaskadami dźwięków granymi w najwyższym rejestrze instrumentu i przy maksymalnej dynamice.
Zamkniętą całość stanowiły duety Metheny’ego z jego partnerami – z basistką zagrał How Intensive, z pianistą Phase Dance; chyba najciekawiej wypadł szalony dialog z Sanchezem (Question and Answer), w którym nie zabrakło ostrej „wymiany zdań” wzmocnionej efektami sonorystycznymi. To był ważny moment koncertu – w tych trzech prezentacjach mogliśmy lepiej poznać potencjał muzyków Metheny’ego, którzy pracowali głównie na konto lidera.
Odbiór tej znakomitej muzyki trochę popsuło nagłośnienie. Fortepian był słabo słyszalny, kontrabas miał za dużo „dołu”, a poziom dynamiki gitary i jej „kosmiczny” pogłos, chwilami maskowały brzmienie obu instrumentów. Jeśli jednak wziąć w nawias te drobiazgi, można uznać, że powrót króla odbył się w wielkim stylu – publiczność reagowała wręcz histerycznie, a po zakończeniu koncertu zgotowała muzykom owacje na stojąco. Ta spowodowała aż trzy bisy – wśród nich znalazł się magnetyzujący Are You Going with Me?, ten sam, który trzy dekady temu wprowadził w podobny trans krakowskich fanów.
Letni Festiwal Jazzowy potrwa do 23. lipca. Przed nami jeszcze wiele atrakcji, m.in. koncerty Dave’a Liebmana i supergrupy Yellowjackets.

JazzForum nr 9, 2016 tekst: Bogdan Chmura
Letni Festiwal Jazzowy w Piwnicy pod Baranami część 2

Niedziela Nowoorleańska

Choć festiwal rozpoczął się 7. czerwca, jego oficjalny start nastąpił 3. lipca, kiedy to na krakowskim Rynku odbyła się Parada Nowoorleańska. Najbarwniejszą częścią Niedzieli była oczywiście Parada – w tym roku jej pełna nazwa brzmiała: Piwniczna Parada Nowoorleańska, bowiem XXI edycja Letniego festiwalu zbiegła się z 60. Rocznicą powstania Kabaretu Piwnicy pod Baranami; Letni Festiwal jest w pewnym sensie kontynuacją jazzowej historii Piwnicy, miejsca uznawanego za kolebkę krakowskiego jazzu.
Parada ruszyła spod Barbakanu, by przejść przez Rynek i zatrzymać się przy scenie pod Ratuszem. W muzycznym korowodzie pomaszerowali krakowscy jazzmani, tłum fanów i turystów; nie zabrakło kawalkady zabytkowych samochodów. Kiedy muzycy znaleźli się na scenie, dołączył do nich dyrektor Festiwalu Witold Wnuk i Piwniczny bard Leszek Wójtowicz. Po powitaniu publiczności oddali głos aktorom Kabaretu Maciejowi Półtorakowi, Rafałowi Jędrzejczykowi i Mikiemu Obłońskiemu, ci zaś odśpiewali przezabawną Leokadię, jeden z hymnów Piwnicy. W końcu mikrofon trafił w ręce Konsula Generalnego USA w Krakowie Waltera Braunholera: „Pochodzę ze stanu Michigan, gdzie jazz jest tak samo popularny, jak tutaj. To stamtąd wywodzą się m.in. Aretha Franklin, Dinah Washington i Tommy Flanagan. A teraz głos ma jazz, zapraszam na scenę Jazz Band Ball Orchestra i Stanley’a Breckenridge’a!”
Niedzielny koncert miał kilka odsłon, oprócz JBBo wystąpiły: Boba Jazz Band, Old Metropolitan Band, pionierzy Piwnicznego jazz Przemek Dyakowski i Wojtek Karolak oraz artyści Kabaretu.
Następnego dnia w Piwnicy i w klubie Harris Piano Jazz Bar ruszył cykl „Codziennych koncertów”, które trwały do końca Festiwalu. Zagrała tam czołówka polskiego jazzu (m.in. Wojtek Karolak, Grażyna Auguścik, Marek Bałata, Dorota Miśkiewicz, Adam Pierończyk, Marek Napiórkowski, Jan Ptaszyn Wróblewski, Piotr Baron, Piotr Wyleżoł), goście z Francji oraz gwiazdy światowej sceny – Michel Patches Stewart i Trio Vein z Dave’em Liebmanem (który ponoć grał na tenorze Janusza Muniaka).

Solo Piano Weekend

W tym roku odbyły się tylko dwa koncerty tego ciekawego cyklu – oba w Sali Błękitnej Filharmonii Krakowskiej. 8. lipca zagrał Włodzimierz Nahorny, który wykonał repertuar wypełniony własnymi kompozycjami.
Usłyszeliśmy tematy filmowe, opracowania klasyków (Szymanowskiego, Chopina, Karłowicza), jazzowe wersje muzyki kurpiowskiej i klezmerskiej. Artysta szczegółowo opowiadał o każdym utworze – był to bardziej wieczór autorski, spotkanie z twórcą, niż typowy koncert. Z zaprezentowanych kompozycji najbardziej zapadła mi w pamięć I Remember December, poświęcona wydarzeniom 13 grudnia 1981, utwór łączący jazz z elementami awangardy XX wieku, muzyka poruszająca, pełna dramatyzmu.
10. lipca wystąpił Adzik Sendecki, który od pięciu lat regularnie pojawia się na Solo Piano i zawsze czymś zaskakuje. Rozpoczął od standardu Over the Rainbow; po chwili nastąpił wysyp jego utworów z różnych okresów twórczości, także tych z czasów Extra Ballu. Świetnie zabrzmiał Taniec Maryny i Blues for Everybody; ja odpłynąłem przy temacie Szczęśliwy nieszczęśliwiec, pięknej balladzie z delikatnymi wpływami McLaughlina. Adzik grał jak w transie i chyba bez przygotowanego wcześniej planu – czysta improwizacja, tak w zakresie formy recitalu, jak i sposobu rozwijania tematów. Jego instrument raz brzmiał delikatnie, impresyjnie, innym razem „symfonicznie” – można było odnieść wrażenie, że gęste akordy i krańcowy poziom dynamiki były generowane przez dwa fortepiany. Adzik „zszedł na ziemię” dopiero podczas owacji na stojąco. „Grałem aż półtorej godziny?” – spytał z niedowierzaniem fanów, stojących w kolejce po autografy.

Noc Jazzu

X edycja Nocy Jazzu odbyła się na Małym Rynku, a rozpoczął ją niemiecki Frankfurt Swing All Stars. Ten sympatyczny zespół kierowany przez tenorzystę Gustla Mayera okazał się klasycznym kwintetem (saksofon, trąbka, sekcja), specjalizującym się w muzyce Ellingtona. To było solidne, stylowe granie, a postawa dość już wiekowego lidera budziła respekt. Na koniec usłyszeliśmy Caravan, utwór wykonany w szybkim tempie i ozdobiony solówkami wszystkich muzyków.
Po konkretnej dawce swingu – kompletna „zmiana dekoracji”, na scenie pojawił się zespół francuskiego basisty Hadriena Ferauda z Grzechem Piotrowskim, Markiem Napiórkowskim, Michałem Dąbrówką i Michaelem Lecoqiem (klawisze, wokal). Niespełna 32-letni fearud swoją pozycję ugruntował, współpracując z takimi tuzami jak Chick Corea, Billy Cobham i john mclaughlin – ten ostatni okrzyknął go nowym Jaco.
Koncert miał dość długi rozbieg, co wynikało z charakteru kompozycji Lecoqa zbudowanych wokół mało wyrazistych tematów, opartych na prostym planie harmonicznym (zaburzanym niekiedy przez nieśmiałe modulacje), umiarkowanych tempach i regularnym metrum. Ta prostota miała jeden spory walor – dawała wykonawcom szansę „bezstresowego” rozwijania obszernych improwizacji we wszystkich kierunkach. Być może zostanę posądzony o „patriotyzm lokalny”, ale moim zdaniem najlepiej wypadli nasi frontmani – Piotrowski i Napiórkowski. To oni wypełniali muzyczną treścią formę utworów i zagrali najlepsze sola. Całość zamknął dynamiczny kawałek Lecoqa, w którym członkowie zespołu, w tym lider i pianista, pokazali pełnię swoich możliwości.
Koncert na małym rynku zakończył występ amerykańskiej formacji Brooklyn Funk Essentials, zespół gościł na festiwalu kilka lat temu i narobił wówczas niezłego rabanu – w tym roku było podobnie. Na pierwszym planie szalał wokalista i raper Papa Dee wspierany przez ekipę złożoną z gitarzysty, basisty, saksofonistki, perkusisty i klawiszowca-trębacza – emitowana przez nich mieszkanka funku, jazzu, hip-hopu, elektro i etno oraz transowe rytmy, wbijające się w ucho riffy i kosmiczna energia kompletnie zniewoliły publiczność; wielu fanów zerwało się z miejsc i ruszyło w tany. Dobrej zabawy nie popsuł nawet deszcz, który z różnym nasileniem padał przez cały wieczór.
Tej nocy muzyka rozbrzmiewała aż na dziewiętnastu scenach w różnych punktach Krakowa. Grały tam m.in. zespoły takich muzyków jak Milo Kurtis, Mauricio Rolli & Jacek Pelc, Piotr Wójcicki, Aldo Joshua, Mag Balay, Mateusz Gawęda oraz French Jazz Ensemble i Laboratorium.

Yellowjackets

22. lipca w Kijów Centrum wystąpiła, po raz pierwszy w Krakowie, supergrupa Yellowjackets. Na przestrzeni 35 lat działalności (licząc od daty wydania pierwszej płyty) w zespole nastąpiły liczne zmiany – obecny skład tworzą: Russel Ferrante – fortepian, instrumenty klawiszowe; Bob Mintzer – saksofon tenorowy, EWI; Will Kennedy – perkusja; w 2015 dołączył basista Dane Alderson, zajmując miejsce genialnego Jimmy’ego Haslipa.
Yellowjackets wykonał obszerny repertuar, którego trzon stanowiły kompozycje z najnowszej, bardzo udanej płyty „Coherence’. Słuchając kolejnych utworów zastanawiałem się, kto jest liderem; będąc niemal dekadę temu na ich koncercie uznałem, że taką rolę pełnił Haslip – teraz odniosłem wrażenie, że jest to grupa w pełni „demokratyczna”. Na pewno wiele do powiedzenia miał Bob Mintzer, który wprowadzał tematy i zagrał sporo solówek, z drugiej strony, uderzało mocne eksponowanie Aldersona – to świetny basista, choć do klasy Haslipa wciąż mu daleko. Z przyjemnością śledziłem poczynania Ferrantego, grającego na fortepianie akustycznym i niewielkim syntezatorze Novation, z którego wydobywał bajeczne barwy. Moją uwagę zwróciła stosowana przez niego technika – nazwijmy ją umownie motoryczno-punktualistyczną – polegającą na budowaniu przebiegu harmonicznego utworu przy użyciu pojedynczych, wyizolowanych dźwięków lub motywów, trochę tak, jak czynią to muzycy, grający solo na instrumentach monofonicznych (np. Adam Pierończyk czy Steve Lacy). W ten sposób działał we własnych kompozycjach Golden State i Coherence, których interpretacje były dla mnie prawdziwym objawieniem.
Yellowjackets nie jest kapelą złożoną z wirtuozów, to grupa stawiająca na współdziałanie, słuchanie siebie nawzajem (tytuł płyty nie jest przypadkowy) i zdyscyplinowana pod każdym względem. Zespól wciąż brzmi rewelacyjnie, a uprawiana przez niego stylistyka lekkiego fusion z elementami smooth, klasycznego jazzu (Eddie’s in the House) i pewnymi wpływami Steps Ahead, Weather Report, a nawet Coltrane’a (Trane Changing), nie zestarzała się ani trochę.

Adam Bałdych i Przyjaciele

Bez wielkiej przesady można stwierdzić, iż jednym z głównych bohaterów festiwalu był Adam Bałdych – to on rozpoczął tę imprezę i on ją zakończył w wielkim stylu. Finałowy koncert (23 lipca) miał miejsce na dziedzińcu Pałacu pod Baranami i składał się z dwóch części.
W pierwszej Adam zagrał w duecie z Pawłem Kaczmarczykiem, po obszernym intro Adama solo usłyszeliśmy dwa utwory pochodzące z jego przedostatniej płyty „The New Tradition” – Reverendings i June. Powstał piękny, liryczny i w pełni improwizowany dialog dwójki artystów, muzyka bogata w detale kolorystyczne, artykulacyjne, zawieszona w przestrzeni i spowita tajemniczą aurą. Sytuacja zmieniła się radykalnie wraz z pojawieniem się trzeciego wykonawcy, saksofonisty Macieja Kocińskiego. Ich wspólna interpretacja Mirrors okazała się regularnym free – w takiej wersji słyszałem Adama po raz pierwszy, i muszę przyznać, że było to doświadczenie szczególne. Ten set zakończył duet Bałdych-Kaczmarczyk., wykonując mocno przetworzoną i zagraną w szalonym tempie wersję Quo vadis Seiferta. W drugiej części Adamowi towarzyszyli muzycy jego Kwartetu: Paweł Tomaszewski, Michał Kapczuk, Paweł Dobrowolski oraz „z doskoku” Maciej Kociński. Popłynęły dźwięku dobrze znanych hitów (Polesie, Letter for E) oraz dwie zupełnie nowe kompozycje, które, jak się później dowiedziałem od Adama, znajdą się na jego nowej płycie. Mocnym podsumowaniem wieczoru był wykonany brawurowo Village Underground z klasycyzującym solem lidera, ostrym graniem Kocińskiego i fajerwerkami Dobrowolskiego; na bis zespół zagrał kompozycję Dreamer z płyty „Bridges”. Koncert uświadomił słuchaczom, jak wspaniale rozwija się talent naszego wybitnego skrzypka. Artysta wciąż poszukuje, eksperymentuje, skłaniając się ku otwartym formom, improwizowaniu bez ograniczeń i poszerzaniu środków wyrazu, szczególnie w zakresie brzmienia. Wielkie brawa, czekamy na płytę!

JazzForum

Posted in Prasa and tagged , , , , , , , , .